El Akhawein Islands, czyli Brothers Islands na Morzu Czerwonym

(Zdjęcia wykonywane idiotenkamera bez lamp)

 

Safari nurkowe w Egipcie na Brothers Islands. Jedno z najpiękniejszych miejsc nurkowych na świecie. Przed naszym wyjazdem pod koniec września 2004 zapowiadało się obiecująco. Po powrocie każdy chyba stwierdził, że safari przerosło jego oczekiwania.
Po przylocie do Hurghady pojechaliśmy prosto na naszą łódź Sea Flower, na której mieliśmy spędzić następnych 6 dni.
4 pokłady, 2 pontony, 8 osób załogi, 20 nurków, z czego 11 to członkowie i sympatycy Wandy.
Następnego dnia rano odbiliśmy od brzegu, statek wziął kurs na rafie Gota Abu Ramada, co w wolnym tłumaczeniu oznacza Rafę Papy Ramady, miejsce naszego pierwszego nurkowania.
Po obiedzie za cel obraliśmy sobie wrak promu Salem Express, który zatoną 13 lat temu wioząc pielgrzymów wracających z Mekki. W katastrofie zginęło więcej osób, niż teoretycznie mogło wejść na pokład.
Na nocne zatrzymaliśmy się w Aum Halhala, (co dla odmiany oznacza Mamę Halhali), płytkiej, 12 metrowej mieliźnie w okolicy Safagi. Zaraz po nurkowaniu kapitan skierował naszą łódź ku głównemu celowi naszej wyprawy – Wyspom Braci. Pogoda dopisywała, zdecydowaliśmy się więc spać na środkowym pokładzie pod gwiazdami.
Około trzeciej nad ranem zakotwiczyliśmy przy brzegu Big Brother Island. Wyspa to po prostu kawał skały długi na 400, szeroki na 50 metrów. Latarnia morska na wyspie świeciła ostrzegając statki, które chciałyby tędy przepłynąć. Na niebie księżyc, była prawie pełnia. Silny wiatr oraz nocne manewry nie pozwoliły nam się porządnie wyspać. Przerywany sen definitywnie zakończyła pobudka o 6. Było ledwo szaro gdy zaczynaliśmy odprawę przed nurkowaniem. Na tak wczesną pobudkę umówiliśmy się z przewodnikiem, aby wykiwać inne zakotwiczone łodzie i jako pierwsi wejść pod wodę. Jak się później okazało, nie tylko nasz przewodnik miał taki chytry plan.
Po odprawie wbijamy się w sprzęt i wskakujemy na pontony. Niczym komandosi przedzieramy się przez półtorametrowe fale. W strefie zrzutu, na północ od wyspy, z wypompowanymi jacketami odliczamy do trzech i wszyscy na raz robimy przewrót w tył i szybko się zanurzamy. Gdybyśmy chwilę zostali na powierzchni, mocne fale mogłyby nami cisnąć o skalisty brzeg. Niemal natychmiast naszym oczom ukazuje się wrak Numidii, spoczywający na głębokości od 8 do 86 metrów. Numidia, statek cargo, zatonęła w 1901 roku, kiedy to marynarz dyżurujący na nocnej wachcie zasnął, a prąd zniósł statek prosto na rafę. Nikt nie zginął, większość ładunku również uratowano. Dzięki tej ludzkiej pomyłce oglądamy teraz ten niewiarygodnie porośnięty koralami wrak. Schodzimy głęboko, na 40 – 50 metrów, widoczność jest fantastyczna. Zaraz po obejrzeniu wraku spływamy z prądem przy wschodniej ścianie wyspy niesamowicie porośniętej rafą. Bardziej niż rafa pociąga nas wielki błękit, gdzie udaje się wypatrzyć pierwsze rekiny kosogonie (ang. Tresher Shark).
Po śniadaniu drugie nurkowanie. Zrzut znów na Numidię. Tym razem obserwujemy ją od nieco innej strony. Podziwiamy fantastyczne koła od lokomotywy, które ongiś transportowała Numidia (koła, nie lokomotywy). Są tak porośnięte, że jeszcze drugie 100 lat i nie będzie widać masywnych szprych – zarosną.
Tym razem spływamy w kierunku łodzi przy zachodniej, lepiej teraz doświetlonej ścianie. Przepływamy nad drugim wrakiem, który nie oparł się Dużemu Bratu, wrakiem Aidy. Już nie jest tak łatwo, jak za pierwszym razem, trzeba trochę popedałować, prądy zaczynają się sprzysięgać przeciwko nam.
Trzecie, ostatnie tego dnia nurkowanie rozpoczęliśmy od rozmyślań, co tu teraz zrobić. Przewodnik zaproponował 3 scenariusze, a że było nas 20 osób, szybko wyszło z tego 60 opcji, plus kilka scenariuszy autorskich. Koniec końców zdecydowaliśmy się. Poszliśmy na poszukiwania rekinów młotów, które ktoś widział na porannym nurkowaniu w połowie wschodniego stoku. Rekiny były ale niestety bardzo głęboko i tylko niektórzy twierdzą, że je widzieli. Kończymy zabawą przy linie kotwicznej obserwując ryby pożerające wyrzucony z łódki makaron. Podpływa też do nas wielki Napoleon, który jest chyba równie ciekawy nas co my jego.
Po nurkowaniu odwiedziliśmy jeszcze latarnika. Zdążyliśmy na zachód słońca, który podziwialiśmy z tarasu widokowego latarni.
Na nocne nurkowanie nie ma szans, akwen wokół Wysp Braci jest zbyt niebezpieczny – za sprawą prądów i żerujących rekinów. Siłę prądów odczuliśmy już w dzień – faktycznie nie sposób z nimi walczyć; ale z tymi rekinami to myśleliśmy, że to blef – w dzień wyglądały całkiem przyjaźnie. Zmieniliśmy zdanie gdy parę sztuk White Tipów zaczęło krążyć wokół nas. Charakterystyczny kształt wystającej nad powierzchnią płetwy kojarzy się ze „Szczękami”. Dreszcz po plecach przebiega gdy Koziołek uzbrojony w maskę, fajkę i kamerę schodzi do wody. Szczęśliwie nie oddala się od drabinki, ma więc szanse na ucieczkę. Niestety rekiny nie miały ochoty pozować do zdjęć i odpłynęły.
Drugi dzień na Dużym Bracie zaczęliśmy o 7 rano od nurkowania na wraku Aidy. Aida zatonęła w 1957 roku, kiedy pomimo wzburzonego morza przybiła do pomostu z dostawą towarów dla latarników. W czasie rozładunku, potężne fale wepchnęły ją na skały, roztrzaskując kadłub. Załogę ewakuowano w całości, Aida zaś rozpadła się na dwie części. Tylna część spoczywa pionowo na głębokości od 28 do 52 metrów. Przednia część opadła znacznie niżej, poniżej 100 metrów. Wrak jest nieźle wryty kadłubem w rafę, dzięki czemu przed oczami mamy cały jego pokład, a właściwie już tylko metalowe rusztowania, na których kiedyś rozpościerały się deski pokładu. Wszystko jest porośnięte koralowcami podobnie jak na Numidii. Po obejrzeniu wraku zaczynamy spływ w kierunku łodzi najpierw na 30, potem 20 metrach. Kilka rekinów Grey Reef majestatycznie przepływa niedaleko, wyglądają znacznie drapieżniej niż White Tip’y i Tresher’y. Podziwiamy też tuńczyki i barrakudy. Gdy komputery zaczynają piszczeć ostrzegając przed dekompresją żegnamy się z wielkim błękitem i bawimy się z kolorowymi, koralowymi rybkami na paru metrach głębokości.
Po śniadaniu i drzemce znów do wody. Mieliśmy jeszcze raz rzucić okiem na Numidię, a następnie wrócić po wschodniej stronie wyspy. Niestety wyjątkowo silny prąd zmienia nasze plany. Numidię oglądamy ale cały czas walcząc z dryfem. Próbujemy wydostać się na wschodnią ścianę, po paru metrach walki z żywiołem jesteśmy wykończeni i skruszeni poddajemy się jego woli – płyniemy znów po zachodniej stronie. Zmianę planów wynagradzają nam rekiny, które bardzo lubią silne prądy.
Jemy obiad, żegnamy wyspę i płyniemy na Małego Brata, gdzie robimy ostatnie nurkowanie tego dnia. Mały Brat na oko zdawał się być połową Dużego, zatem wielkości około 200 na 50 metrów. Wyspa to raczej kawał żółtawo brązowej skały, wystającej jakieś 10 metrów ponad poziom morza, płaskiej na górze, a poszarpanej przez fale u podstawy. Na jej środku powiewała dumnie egipska flaga, wyraźny znak, do kogo należy to terytorium. Na podstawie zapewnień przewodnika, urosły nasze oczekiwania co do atrakcyjności nurkowań w tym miejscu. Brak wraków miały nam zrekompensować rekiny i żółwie. Zrekompensowały.
Już na pierwszym nurkowaniu wielki White Tip z 6 pilotami krążył między nami pod samą powierzchnią wody.

W nocy kolejny pokaz. Załoga sąsiedniej łódki zwabiła kurczakiem na lince trzy rekiny. Polując na kurczaka wyglądały znacznie drapieżniej niż widziane podczas nurkowań. Ich zwinność i szybkość reakcji podziwialiśmy z bezpiecznego pokładu łódki. Jakoś nie było tym razem amatora na kąpiel. Spektakl trwał dotąd aż operator przynęty się nie zagapił co natychmiast spowodowało pożarcie kurczaka i koniec widowiska.

Kolejny dzień zaczynamy jak zwykle od nurkowania przed śniadaniem. Zrzutu z pontonu od północnej strony wyspy. Przerzut przez plecy, chwila dezorientacji i już opadamy w dół. Mijamy plateau na 10 metrach, aby zatrzymać się na ponad 40. Ktoś wskazuje w głębinę i przykłada otwartą dłoń do czoła – znak, że gdzieś tam jest rekin. Po chwili wszyscy już widzą majestatycznie przypływającego Gray Reef’a. Potem spokojnie wracamy z prądem aż do łodzi podziwiając życie rafy. Na końcu ściany przepływamy nad lasem gorgonii, rozciągającego się na głębokości od 25 do 65 metrów.

Napaleni na poszukiwania żółwia, który w czasie naszego śniadania pływał sobie po powierzchni w pobliżu łodzi już o 11 jesteśmy znów w wodzie. Decydujemy się zacząć tam, gdzie widzieliśmy ostatni raz jak się zanurzał. Faktycznie namierzamy żółwia, który z wielką cierpliwością znosi nasze „pieszczoty”. Gdy już obfotografowaliśmy go ze wszystkich stron, spływamy w kierunku łodzi i przy linie kotwicznej czatujemy na rekiny. Ale te cwaniaki krążą gdzieś pod nami na 40-50 metrach. Podpływa za to do nas olbrzymi Napoleon. Dosyć z siebie zadowolony, bo pokazuje się nam to z prawa to z lewa. Niebiesko zielona łuska na jego bokach połyskuje w słońcu.

Kolejne nurkowanie również obfitowało w spotkania z pięknymi okazami. Niby wszystko już widzieliśmy wcześniej rekiny, tuńczyki, barakudy… ale ciągle cieszymy się, jak dzieci. Żal rozstawać się z Braćmi. Niestety musieliśmy już zmierzać w stronę miasta Marsa Alam

Po drodze, już w nocy zakotwiczyliśmy przy rafie Elphen Ston. Rano pobudka po szóstej i odprawa.
Tym razem zejście z łodzi i od razu niczym spadochroniarze lecimy w wielki błękit. Opadamy na 40 metrów rozglądając się uważnie w poszukiwaniu manty, która rzekomo ma tu swoją strefę wpływów. Postanawiamy wyjrzeć z najdalej wysuniętego cypelka plateau, co nie jest takie proste, bo trzeba walczyć z prądem. Najszybsi zostają wynagrodzeni widokiem trzech przepływających rekinów. Robimy pamiątkową fotkę i wracamy wzdłuż stoku. Po drodze zaczepiamy „Koleżanki Szefowej” – smutne, szare ryby pływające w stadach. Jak zwykle towarzyszą nam długie i chude ryby klarnety. Z respektem omijamy skrzydlice. Kończymy na łodzi, która w międzyczasie przecumowała na przeciwną stronę rafy. Niestety nie udało nam się spotkać manty. Ktoś inny ma to szczęście. Podobno.

Na drugie nurkowanie na plateau wyrzuca nas ponton. Tym razem druga strona rafy. Na początek kilka rekinów potem schemat taki jak rano.

Po powrocie na łódź okazało się, że wokół krąży kilka oceanicznych żarłaczy białopłetwych (ang. oceanic white tip shark). Rzucamy się do wody w poszukiwaniu emocji. Chyba z dziesięć osób otacza rekiny, których w końcu krąży pod wodą cztery. Są największe ze wszystkich, które do tej pory widzieliśmy – 2-3 metrowe. Załoga wzywa nas na obiad, ale kto by sobie zaprzątał jedzeniem w takiej chwili? Emocje są tym większe, że nie chronią nas pianki i syk powietrza z aparatu. Jesteśmy w samych kostiumach i ABCakach. Rekiny krążą wokół tak samo ciekawe nas jak my ich. Powstają najlepsze zdjęcia. No i słynny film Koziołka!
Zaraz po wyjściu z wody obejrzeliśmy nagrany przed chwilą film. Tytuł aż cisnął się na usta – „Szczęki 4”. Obejrzeliśmy go z zapartym tchem, ciesząc się jak dzieci, gdy rekin z kilkunastu centymetrów puszczał oko do kamery. Premierowy pokaz zamknął huragan braw.
Następne nurkowanie w tym miejscu nie było już aż tak ekscytujące. Może dlatego, że zachowując zasady bezpieczeństwa i nie zdecydowaliśmy się przepłynąć z jednej strony rafy na drugą pod łukiem na 55 metrach. Legenda mówi, że jest tam zakopana skrzynia ze złotem. Mimo wykazania się rozsądkiem, Mały i tak zebrał cięgi od swoich nurkowych partnerek za próby zbliżenia się do groty. No i za karę nie zobaczył mureny, która pokazała się mniej chciwym nurkom. Przed wejściem na łódź kolejne wielkie emocje – krążący wokół wielki White Tip.
Potem udaliśmy się do Gota Marsa Alam na nocne nurkowanie. Po tym co widzieliśmy wcześniej rafa nas mocno rozczarowała, wyglądała jak obgryziona. Niespodzianką był niezapowiedziany wrak statku, podobnego do naszego. Musiał zatonąć niedawno ale już zamieszkiwały go ryby, w tym wielkie okazy ryb papuzich.
Poranne nurkowanie zaczynamy nieco później niż zwykle. Nie spodziewamy się rewelacji a jednak jest bardzo ciekawie. Dwumetrowa murena wychodzi cała z kryjówki i nawet nie zdąża uciec przed aparatem. Bawimy się z płaszczkami i nadymkami. Spotykamy Crocodile fish i groźnie wyglądającą Najeżkę. Miało być krótko i nieciekawie, a wychodzimy jak zwykle po godzinie zachwyceni.
Przed drugim nurkowaniem ktoś wypatrzył delfiny w pobliżu łodzi. Chyba z 4-5. No i zaczęło się. Cała wataha rzuca się po aparaty i pstryka fotki z pokładu. Niektórzy skaczą do wody w płetwach, w maskach i z fajkami i gonią stadko. Delfiny zamiast uciekać niespodziewanie zawracają. Teraz już wszyscy są w wodzie. Stado jest liczniejsze niż myśleliśmy – 10 dorosłych i 2 młode. Pozwalają podpływać na wyciągnięcie ręki ale pilnują, żeby się nie zbliżać do małych. Słychać jak porozumiewają się ze sobą charakterystycznymi piskami i trzaskami. Jesteśmy zachwyceni. O ile nurkowanie z rekinami było niesamowicie emocjonujące, o tyle z delfinami… trudno to opisać.
Podczas ostatniego nura na wyjeździe chcemy jeszcze raz pobawić się z małymi kolorowymi rybkami. Drażnimy się trochę z mamą Nemo, która w obronie swego potomstwa usiłuje nas zaatakować.
Szefowa jak zwykle z błyskiem w oku straszy nadymki. Podziwiamy niesamowite formacje koralowców, które mimo, że daleko im do tych z Wysp Braci też mają wiele uroku. Mija godzina i niestety pora zakończyć ostatniego nura.
Po południu przybiliśmy do portu w Marsa Alam. Wieczorem postawiliśmy stopy na stałym lądzie. I co? Nadal buja! Tak nam się cały czas wydawało. Włóczyliśmy się po miasteczku (szumna nazwa) i przepłacaliśmy za koszulki i inne pamiątki. Wstąpiliśmy nawet do Luxoru – tak nazywał się jeden z coffee shop’ów, a po zapadnięciu zmroku wróciliśmy na łódkę.
Następnego dnia mieliśmy transfer na lotnisko w Hurghadzie i przed siódmą wieczorem byliśmy już w Polsce.
Można śmiało powiedzieć, że wszyscy wróciliśmy baaardzo zadowoleni. Pomijając pewne niedoskonałości i niedociągnięcia, które Polak zawsze znajdzie, wszystko nam sprzyjało. Ekipa była świetnie dobrana, nie nudziliśmy się we własnym gronie, ani też nie gryźliśmy. Wiatry ani prądy ani razu nie zakłóciły naszych planów nurkowych. Widzieliśmy pod wodą 3 wraki, niesamowite bogactwo ryb i koralowców, odwiedziliśmy żółwia, ktoś podobno widział mantę, polowały na nas żarłacze i w końcu pluskaliśmy się z delfinami. Czego jeszcze można chcieć od błękitnego szczęścia?