Wałbrzyskie dziury

Znajomość jaką nasz klub zawarł z Harcerskim klubem podwodnym AMA z Wałbrzycha przerodziła się w wieloletnią współpracę i prawdziwą przyjaźń. Spotykaliśmy się na wspólnie organizowanych wyjazdach, obozach letnich, zawodach nurkowych a także na zwykłych imprezach, z tzw. okazji albo i bez. Regularnie odwiedzaliśmy Ziemię Wałbrzyską. Na początku lat dziewięćdziesiątych nasze wyjazdy nabrały nowej jakości. Po pierwsze, zaczęliśmy posiadać własne samochody, co zwiększyło nasza mobilność, po drugie dzięki AMIE zyskaliśmy dostęp do sprężarki i nie musieliśmy wozić nabitych butli z Warszawy.

Przynajmniej dwa razy w roku organizowaliśmy wyjazdy. Na jesieni jeździliśmy by nurkować w zalanych kopalniach, sztolniach i wszelkiego rodzaju dziurach, na wiosnę natomiast, przeważnie na majówkę, wyjeżdżaliśmy nurkować w kamieniołomach. Nasze wyjazdy zaczęliśmy łączyć z turystyką i zwiedzaniem dolnego śląska. Szczerze mówiąc pokochaliśmy te tereny. Zachwyciła nas przyroda, historia regionu i niezliczone zabytki architektury i techniki. Wrażenie robiło na nas także to, że ten region, tak łagodnie potraktowany przez wojnę, przez lata był rozkradany przez szabrowników i złomiarzy, demolowany przez wandali i bezmózgich krzewicieli nowej rzeczywistości. Nietknięte wojną zamki, pałace i historyczne budowle zniszczono, rozebrano całe linie kolejowe i mosty – wszystko przy całkowitej obojętności władz. Paskudna była psychiczna kondycja krajoznawcy w tym rejonie, któremu każe się być dumnym z tego że jest się Polakiem. Czuliśmy, że musimy zobaczyć jak najwięcej zanim wszystko zginie.

Na nurkowanie w zalanych sztolniach namówili nas koledzy z Wałbrzycha, którzy szczególnie gustowali w tego rodzaju nurkowaniach. Nie powiem.. z czasem stało się to wciągające. Byliśmy gotowi na każde wyzwania.

Kopalnia rud ołowiu i srebra w Bystrzycy Górnej to był prawdziwy hit i obowiązkowy punkt programu każdego wyjazdu. Kopalnia nazywała się a właściwie nadal nazywa, bo jeszcze istnieje, Marie-Agnes i jest krótko mówiąc przepiękna. Wejście do kopalni mieści się pod nasypem kolejowym, zaraz przy drodze równoległej do drogi głównej i rzeki bystrzycy przebiegającej przez miejscowość. Bezpośrednio po wejściu, na lewo, korytarzem dochodzi się do komory, gdzie znajduje się pionowy szyb wypełniony krystaliczną wodą. Z tego miejsca zaczynaliśmy nurkowania. Pionowym szybem schodzi się na drugi poziom gdzie trafiamy na poziomy chodnik. Można iść w prawo albo w lewo. W lewo sztolnia zaraz się kończy, w prawo jest dłuższa a po drodze jest studnia z kołowrotem . Studnią schodzi się na kolejny poziom, gdzie znowu jest poziomy chodnik w prawo i w lewo, ale już bardzo krótki. Głębokość na ostatnim poziomie dochodzi chyba do 20 m.

W kopalni można było się natknąć na stemple i drabiny oraz inne urządzenia kopalni, w tym na wspomniany już kołowrót. Były też rury drewniane, wkładane jedna w drugą. Raz natknęliśmy się na ekipę czeskich nurków, którzy szabrowali z kopalni te siedemnastowieczne rury. Nie było miło.. konflikt międzynarodowy wisiał w powietrzu.

Z weselszych rzeczy należy wspomnieć o „dowcipie”, który robiliśmy świeżym nurkom, czyli takim, którzy pierwszy raz tu nurkowali. Dowcip powtarzaliśmy za każdym razem będąc w tej kopalni. Otóż, po wejściu do kopalni, jak już wspominałem, w lewo prowadził korytarz na stanowisko, ale był też korytarz prowadzący prosto. Po kilkunastu metrach miał odnogę w lewo. Jak się skręcało w tę odnogę to dochodziło się również na stanowisko nurkowe, z tym że korytarz z każdym metrem robił się coraz węższy i kończył się otworem o średnicy 40 cm w połowie sklepienia komory stanowiska nurkowego. Przecisnąć się przez tą dziurę to był problem, na dodatek można było wylądować w wodzie. Delikwent musiał się sporo natrudzić ku uciesze reszty, która oczywiście przyszła na to widowisko normalną drogą.

Zawalona sztolnia

Z drogi 385, jadąc od Srebrnej Góry przed Woliborzem, zjeżdżało się w lewo do lasu i zaraz po minięciu śladu po nieistniejącej linii kolejowej szukało się dziury. To była kopalnia, w której zawaliło się sklepienie nad potężnym podziemnym wyrobiskiem. Zejście do wyrobiska prowadziło przez wąski otwór. Problem polegał na tym, że nie dało się tam normalnie zejść, trzeba było zjeżdżać i spuszczać sprzęt na linach. Można było, tak jak robi to Dziamgotka na zdjęciu, ześlizgiwać się po zwalonych w tym miejscu pniach drzew. W tej kopalni były dwa miejsca do nurkowania – jeden syfon prowadzący do kolejnej komory oraz zalany korytarz. Korytarz wcześniej prowadził na zewnątrz kopalni, teraz od zewnętrznej strony był zawalony a od strony komory dostać się do niego można było wąską przeplotnią, stosując ruch robaczkowy. Cały korytarz był dość długi, zalany całkowicie pod strop. Wpłynięcie do niego robiło fantastyczne wrażenie potęgowane przez krystalicznie czystą wodę. Najpierw jednak trzeba było do niego się dostać, co odbywało się w widoczności zerowej i wymagało zdolności akrobatycznych. Nie dało się przecisnąć z więcej niż jedną butlą ośmiolitrową i to najlepiej pchaną przed sobą. Pływaliśmy tylko w części korytarza wykutego w skale. Była też część podstemplowana, ale wyglądała mało bezpiecznie i trzymaliśmy się od niej z daleka. Z biegiem lat miejscowa ludność zaczęła chyba traktować tę dziurę jako wysypisko śmieci. Z każdym rokiem łatwiej był do niej zejść, bo rósł stożek odpadów. Potęgował się również niemiły zapach odpadków, ale zalane części kopalni trzymały się dobrze.

 

Dla miłośników większych podwodnych przestrzeni, czystszej wody i mniejszej adrenaliny, idealny był podziemny zbiornik na wodę w Nowej Wsi Kłodzkiej. Szczególnie atrakcyjny, gdy był wypełniony po sufit wodą. Występowała tu jedna trudność. Wejście do niego zamykały solidne drzwi z kłódką oraz wisiała tablica zakazująca wstępu. Nocą, w małych zespołach udawało nam się tam jednak zanurkować.

Skałki Stoleckie, a właściwie kopalnia wapienia, to był labirynt jaskiń posiadających piękne zalane komory w których można było pływać jak w jeziorze. Niestety, w którymś roku jeziorka zaczęły wysychać a później znikły całkiem. Jednak, chodzenie podziemiami tych skał i tak zawsze było ogromną atrakcją, z uwagi na ogromne podziemne przestrzenie i pięknie ukształtowane skały.

Włodarz, to była podziemna fabryka, która nie została nigdy ukończona. W górach Sowich jest kilka kompleksów takich fabryk, w tamtych czasach jeden był nawet udostępniony turystom. My natomiast odwiedzaliśmy kompleks Włodarz, z uwagi na częściowo zalane podziemia. Znalezienie wejścia do podziemnej fabryko wymagało pewnego doświadczenia i sprytu. Wejść do każdego kompleksu fabrycznego było kilka, ale na skutek zwietrzenia skał i erozji uległy one zawaleniu. Część podziemna była nienaruszona, w doskonałym stanie. Niektóre korytarze miały po sześć metrów wysokości, ale wejście do podziemi to czasami była nora jaką kopie sobie królik. Podziemna fabryka była bardzo romantycznym obiektem a część zalana była na tyle duża, że pływaliśmy po niej pontonem. Korytarze nigdy nie były zalane pod strop i było dość płytko. Nurkowania dawały jednak dużo radości, bo można było podziwiać fantastyczne nacieki a nawet gąbki.

Ostatni raz byliśmy we Włodarzu w 2002 roku. Wejścia były co raz trudniejsze do przeciskania się, ale woda nadal była. Słyszałem, że obecnie cały kompleks jest ucywilizowany i udostępniony zwiedzającym. Na pewno nie jest już tak romantycznie, ale nadal warto go zobaczyć.

Twierdza w Srebrnej Górze. Były tu studnie o których opowiadano legendy. Nam trafiła się jedna, łatwa do eksploracji – szeroka  i z przejrzystą wodą. Na dole posiadała nawet poziomy, wykuty w skale korytarz.

Były jeszcze inne kopalnie i zalane obiekty, na przykład browar w Sobótce. Browar był akurat łatwym obiektem, ale inne, szczególnie szyby górnicze, to inna bajka.  Nie będę o nich pisał, bo być może jeszcze istnieją i komuś przyjdzie do głowy tam zanurkować. Nam to do głowy przyszło i mogę powiedzieć tyle: ….udało się wypłynąć, choć w jednym przypadku był to cud. Jako że cuda się nie zdarzają, a na pewno nie dwa razy, lepiej nie prowokować losu.